Wczoraj był kiepski dzień. Kilka dni temu przez zupełny przypadek odkryłam, że splagiatowano mój artykuł. Współpracuję z kilkoma ogólnopolskimi portalami, dla których piszę teksty związane z moją pracą i właśnie z jednego z nich skradziono cały mój tekst i podpisano go czyimś imieniem i nazwiskiem. Postanowiłam wyjaśnić tę sprawę, dyrektor przychodni do której należała strona, trochę dziwnie mnie potraktowała. Była bardziej zainteresowana kim jestem, skąd dzwonię, niż faktem, że jej pracownik złamał prawo. Nie wierzyła, nawet zasugerowała, że pewnie nie zauważyłam, że to cytaty. Tylko, że tu nie o fragmenty chodzi, ale o cały tekst, słowo w słowo,przecinek do przecinka.
A najgorsze, że zwracała się do mnie na TY. Dziwnie się poczułam, teraz sobie myślę, że ta rozmowa powinna potoczyć się zupełnie inaczej, że powinnam żądać nie tylko przeprosin i wyjaśnienia, ale i zadośćuczynienia. Może darowizna na fundację jednego z moich pacjentów?
Po kilku godzinach zadzwoniła do mnie "autorka" całego zamieszania, przeprosiła i tłumaczyła się...
Że ona tylko skopiowała tekst, że tekst na stronę miał wrzucić kolega, a on bez pytania podpisał go jej imieniem i nazwiskiem. Minęły trzy lata, widać nie zauważyła. I tak przepraszając mnie w pewnym momencie powiedziała, że następnym razem podpisze tekst danymi autora.
I wtedy mi ręce opadły, bo podanie źródła i autora to jedno, ale należy mieć jeszcze zgodę, portal dla którego napisałam artykuł, ma moje teksty na wyłączność. I wiecie co, mimo obietnic czekam już trzeci dzień na zdjęcie tekstu ze strony. Przy okazji odezwało się sporo moich koleżanek, które były w podobnej sytuacji. Przykre to i dziwne, bo to żaden problem wrzucić tekst czy zdjęcie w google, by sprawdzić, czy ktoś go nie ukradł... Dlatego sprawdzajcie co jakiś czas czy i Wam nie przytrafiła się podobna sytuacja, szanujmy swoją pracę...
A na poprawę humoru śniadanie z cyklu "Kto powiedział,że śniadanie musi być nudne"